Poznajcie Behemota! (aka Behe, Szatan, Słodka Księżniczka - tak, naprawdę go tak nazywam o.O'').
Behemot trafił do nas po przejściach w brutalnym świecie sopockich ulic, ale zaskakująco szybko się zadomowił. Poznaliśmy go pewnego październikowego dnia i od razu się zakochaliśmy. Ktoś nam powiedział, że mieszkają tam bezdomne koty i można je wziąć na zimę, a ktoś inny, kiedy po przemyśleniu sprawy wróciłam go zabrać, że "tylko on daje się wziąć na ręce! Trzeba do niego wołać "kici kici" i "Borysek", to przyjdzie!"...
...no nie przychodził. Łapałam go chyba z pół godziny, chociaż wcześniej sam podchodził do głaskania. Pewnie kupiłam słaby bait, bo mu nie smakowało i się obraził.
Imię Behemot przyszło natychmiast - Behemot jest bowiem caaały czarny, ma żółte oczy i waży ponad 5 kilo. Postanowiliśmy oddać więc hołd Mistrzowi i Małgorzacie.
Przez pierwsze trzy dni leżał zwinięty pod łóżkiem, chował się wszędzie, gdzie zdołał się wgramolić ze swoją tłustą dupą i miauczał pod drzwiami, zapewne tęskniąc do kolegów z ulicznego gangu i przeklinając swój los.
Pewnie niemały w tym udział miał też jej koci katar.
Jej?
Nie pomyliłam się. W międzyczasie pojawiły się pewne...emm, wątpliwości co do płci rzekomego "Boryska". Weterynarz potwierdziła – dziewczynka. I w książeczce zapisała imię „Behemotka”.
Myślałam, że się popłaczę. No bo jak to tak?! Taki gruby szatan mały, żądny krwi kot pary folkmetalowców ma się nazywać Behemotka?!
Nie przeszło. Behemot to wciąż oficjalne imię, ale ja zwykłam ją nazywać „kulką”, „grubasem”, „miękciusiem”, „włochatą dzidzią” czy „pingwinkiem”. Jestem absolutnie zakochana w tym stworzeniu, co poradzić.
Zwłaszcza, jak włazi mi do talerza i chce wyjadać bigos. Albo kanapki z serem. Pokaż jej ser, a wejdzie Ci na głowę, żeby tylko go zdobyć.