czwartek, 29 grudnia 2016

O Kocie Behemocie


Poznajcie Behemota! (aka Behe, Szatan, Słodka Księżniczka - tak, naprawdę go tak nazywam o.O'').

Behemot trafił do nas po przejściach w brutalnym świecie sopockich ulic, ale zaskakująco szybko się zadomowił. Poznaliśmy go pewnego październikowego dnia i od razu się zakochaliśmy. Ktoś nam powiedział, że mieszkają tam bezdomne koty i można je wziąć na zimę, a ktoś inny, kiedy po przemyśleniu sprawy wróciłam go zabrać, że "tylko on daje się wziąć na ręce! Trzeba do niego wołać "kici kici" i "Borysek", to przyjdzie!"...

...no nie przychodził. Łapałam go chyba z pół godziny, chociaż wcześniej sam podchodził do głaskania. Pewnie kupiłam słaby bait, bo mu nie smakowało i się obraził.

Imię Behemot przyszło natychmiast - Behemot jest bowiem caaały czarny, ma żółte oczy i waży ponad 5 kilo. Postanowiliśmy oddać więc hołd Mistrzowi i Małgorzacie.

Przez pierwsze trzy dni leżał zwinięty pod łóżkiem, chował się wszędzie, gdzie zdołał się wgramolić ze swoją tłustą dupą i miauczał pod drzwiami, zapewne tęskniąc do kolegów z ulicznego gangu i przeklinając swój los.
Pewnie niemały w tym udział miał też jej koci katar.

Jej?

Nie pomyliłam się. W międzyczasie pojawiły się pewne...emm, wątpliwości co do płci rzekomego "Boryska". Weterynarz potwierdziła – dziewczynka. I w książeczce zapisała imię „Behemotka”.
























Myślałam, że się popłaczę. No bo jak to tak?! Taki gruby szatan mały, żądny krwi kot pary folkmetalowców ma się nazywać Behemotka?!

Nie przeszło. Behemot to wciąż oficjalne imię, ale ja zwykłam ją nazywać „kulką”, „grubasem”, „miękciusiem”, „włochatą dzidzią” czy „pingwinkiem”. Jestem absolutnie zakochana w tym stworzeniu, co poradzić.

Zwłaszcza, jak włazi mi do talerza i chce wyjadać bigos. Albo kanapki z serem. Pokaż jej ser, a wejdzie Ci na głowę, żeby tylko go zdobyć.



Tyle na dziś. Pozdrówcie Behemotka w komentarzu, a nie wydrapie Wam dziury w poduszce :3

sobota, 2 kwietnia 2016

Wiosenne porządki


Szybki rysunek z rana, albowiem to ważny dzień!

Jeśli chodzi o mylenie z zamachowcami, to chyba nikt tego nie wytłumaczy lepiej, jak sam
Pavulon :)

Niecałe 2 godziny temu na dworcu autobusowym w Brodnicy...Na parking zajeżdża radiowóz, wysiada dwóch policjantów....
Opublikowany przez Paweł Mateusz Bytner na 25 marca 2016



A tak poza tym, to Paweł wygląda teraz o 10 lat młodziej, to już chyba podchodzi pod pedofilię O_O"


Mogłabym chyba napisać książkę o życiu na naszej stancji. Zaliczyliśmy już nawet policyjny pościg za naszym (już-nie)współlokatorem o 6 rano. Mogliby go tak swoją drogą wypuścić na parę godzin, żeby dokończył sprzątanie łazienki...

czwartek, 17 września 2015

Wikingi atakują - relacja z Norwegii



Jeśli po treningu nie masz już zakwasów, Ewa Chodakowska już nie sprawia, że zwijasz się z jękiem po podłodze, a wycieczki po Wysoczyźnie Elbląskiej dostarczają niedostateczną ilość wrażeń, polecam pięciodniową wyprawę do Norwegii ze Sławkiem (w dalszej części tego posta będziemy go nazywać Morderczym Przewodnikiem). Myślę, że długo będziemy wspominać noc spędzoną przed budynkiem lotniska, kiedy to odmarzały nam palce i szukaliśmy schronienia w budce na wózki bagażowe. Ale po kolei.

Dzień pierwszy.

TataTaxi zawiozła nas na lotnisko w Gdańsku. Od tego momentu byliśmy już zdani tylko na siebie. Uzbrojeni w glany (niestety tylko w przypadku Sław...Morderczego Przewodnika), konserwy, paprykarz szczeciński, zupki chińskie, barszcz Winiary (nie mylić z barszczem Sosnowskiego) i tego typu ekwipunek tropiciela, wyruszyliśmy na podbój Norwegii...która powitała nas niezbyt piękną pogodą. Wspominałam już, że Morderczy Przewodnik roztropnie założył glany? No więc ja glanów nie wzięłam. Wzięłam za to oddychające adidasy do biegania. Skończyło się to wiadrem wody w butach po nieopatrznym wkroczeniu do kałuży jeszcze obok samolotu. Powinnam była przeziębić się jakieś osiem razy, ale w tym względzie los był dla mnie łaskawy.

Jako że nasz budżet był bardzo ograniczony, z założenia mieliśmy poruszać się autostopem. No, ewentualnie pieszo. Ku mojemu zdziwieniu, Norwegowie bardzo niechętnie zabierają autostopowiczów, nawet w srogiej ulewie. Zatem 5 kilometrów z lotniska do Sandefjordu pokonaliśmy na piechotę. Pod koniec drogi zlitował się nad nami jakiś Szwed. To nic, że wiózł materac, który zajmował mu całe tylne siedzenie. Jakoś się tam pod nim zmieściłam.


standardowa norweska ulica

Dotarliśmy w końcu do naszego Hosta (znajdowaliśmy nocleg poprzez CouchSurfing)-jedyną osobą, która zgodziła się nas w tym czasie przenocować był pewien Nowozelandczyk imieniem Ruben. Okazało się, że nie wynajmuje ludziom miejsca na kanapie, ale...cały domek nad garażem. Spędziliśmy więc dwie noce w norweskim hotelu za darmo. Swoją drogą-nie wiem czy to zasługa mentalności couchsurferów, czy mieszkańców krajów skandynawskich (a może obu naraz), ale po prostu dostaliśmy klucze i od pierwszego spotkania nie widzieliśmy już naszego Hosta ani razu. Wyprowadzając się zostawiliśmy klucze, pozdrowienia i butelkę polskiego miodowego piwa, po czym opuściliśmy lokal, nie zamykając nawet drzwi.


miłe zaskoczenie - polski Ludwik w norweskiej chatce

Po szybkim ogarnięciu się wyruszyliśmy do centrum Sandefjordu, oglądać fiordy. Tutaj pojawiło się pierwsze (i chyba jedyne) rozczarowanie - nie widziałam wielkich fiordów! Nie zrobiłam zdjęcia wielkiego fiordu!!!
To nic, że miałam piątkę z geografii Skandynawii. Spodziewałam się wielkiego fiordu na południu Norwegii.
No ale mam zdjęcia małego fiordu :)




Wikingi zdobywały górskie szczyty

Wracając zaszliśmy do marketu po chleb i mleko. Wszystkie niezbędne rzeczy przywieźliśmy ze sobą, inaczej pewnie umarlibyśmy z głodu. Norwegia to chyba najdroższy kraj na świecie (oświeć mnie, Morderczy Przewodniku, jeśli jest inaczej). Karton mleka za 10zł, a chleb za 15. Udało nam się znaleźć jakiś za 8 koron, czyli ok. 4zł, z czego bardzo się cieszyliśmy.

Po szybkim obiedzie wypiłam kawę, po czym...zasnęłam jak kamień. A muszę nadmienić, że należę do osób, które absolutnie nie potrafią spać w dzień, choćby nie wiem jak były zmęczone. A jednak, 32 bezsenne godziny (zaśnij przed samolotem o 6 rano, haha) i wyprawa z MP zrobiły swoje. Czy spałam już do rana? A skąd! O 16 wyruszyliśmy w stronę wybrzeży Osterøy. Tam znaleźliśmy niesamowicie piękną plażę z kamieniami, po których rzekomo skakałam jak łania ;P

Zdjęcia nie oddają ich zajebistości:








Nauczyłam się też jeść dziką różę. Smakuje jak słodki, dość kłopotliwy w konsumpcji pomidor. Po 4 godzinach marszu doczołgaliśmy się do domu. Wiecie, jak po takiej przeprawie cudownie smakuje biały chleb z pasztetem i pomidorem (prawdziwy pomidor za 5zł) przy akompaniamencie błyskawicznego barszczu i herbaty z torebki?

Dzień drugi

Z braku innych owoców w owsiance nauczyłam się jeść rodzynki, których nie cierpiałam. Wyruszyliśmy na wycieczkę do Tønsberga, początkowo rozważaliśmy przejście na piechotę, gdybyśmy nikogo nie złapali w ciągu godziny. Całe szczęście, że złapaliśmy w ciągu pięciu minut, bo 20 km w jedną stronę to jednak trochę dużo. Tym razem zaliczyliśmy achievement "złap stopa w pięć minut", a naszym kierowcą był Norweg, który dwa dni wcześniej został ojcem i jechał odebrać swą żonę ze szpitala :))

Widzieliśmy ruiny zamku i szabrowaliśmy dzikie róże z pobliskich skwerów. W drodze powrotnej zaliczyliśmy kolejny achievement - "złap stopa w trzy minuty". W ten sposób jechaliśmy do domu z Nadirem z Kurdystanu (nie umiał zbyt dobrze po angielsku więc cały czas musiałam z nim rozmawiać moim norweskim duńskim - czyli duńskim z norweskim akcentem. ale rozumiał, więc chyba nie było aż tak źle).

W drugiej części dnia Morderczy Przewodnik ujawnił swoje prawdziwe oblicze i zabrał mnie na pięciogodzinny marsz. I chociaż ledwo doszłam do domu, to warto było znaleźć się na cudownych nadmorskich skałach o zachodzie słońca (a potem szybko do domu, bo ciemno!). Po drodze znaleźliśmy mnóstwo jeżyn, które nie dały nam zginąć!







Las może i nie, ale lotnisko już nie jest tak łaskawe...


Dzień trzeci

"Odpoczynkowy", bo tego dnia przeszliśmy tylko z 20 km. Z pełnym ekwipunkiem wyruszyliśmy łapać stopa. Tu łapaliśmy najdłużej, bo nikt nas nie wziął przez DWADZIEŚCIA MINUT!

-No jado i sie z nas śmiejo!

W końcu jakiś wesoły Norweg podwiózł nas do miejscowości pomiędzy Sandefjordem a Tønsbegiem, przy okazji fundując nam masaż pleców (tak potężne miał basy w samochodzie). Wysadził nas na przystanku autobusowym:

-Ja łapię, a Ty sprawdź kiedy jest w razie czego autobus.
-Autobus za pięć minut albo za godzinę i pięć minut.
-Ehh, no dobra, dajemy sobie godzinę.

Za pięć minut podjechał autobus, więc opuściłam kartkę z nazwą miejscowości...ale autobus stoi i stoi. Nagle wysiada z niego kierowca, już się boję, że zaraz nas pogoni albo zapłacimy jakiś mandat, a tymczasem (po norwesko-angielsku) wywiązał się taki oto dialog:

-Jedziecie do Tønsberga?
-Tak, ale nie mamy pieniędzy.
-Dobra, wsiadajcie.

Tym sposobem ZŁAPALIŚMY AUTOBUS NA STOPA, co uznajemy za najzacniejszy achievement tej wyprawy.

Dotarliśmy wreszcie do naszych Hostów, przeuroczej Anity (Polki) i jej na wskroś norweskiego chłopaka Vegarda (mało się odzywa i słucha black metalu). Anita musiała wyjść na kilka godzin, a my nie wiedzieliśmy za bardzo co robić, a było już za późno na większy spacer. Dopiero kiedy poszłam się kąpać, Vegard i Sławek odnaleźli wspólny język i zatonęli w historyczno-politycznej dyspucie, przy akompaniamencie muzyki rodem z Helheimu. Postanowiłam zatem skorzystać z okazji i wziąć dłuższą kąpiel ;P

Dzień czwarty

Ostatniego dnia pogoda zrobiła sobie z nas żarty, więc nie zobaczyliśmy wszystkich zaplanowanych atrakcji. Łapiemy stopa w deszczu. Morderczy Przewodnik sprawdza autobusy do Åsgårdstrandu (jakieś 15 km drogi), podczas gdy ja stoję z karteczką.

-Autobus za siedem minut, albo za godzinę i siedem minut.
-Mhm.
-Jedziemy tym za siedem minut czy dajemy sobie godzinę?
-Za siedem minut to my już będziemy w samochodzie!

I rzeczywiście, zabrała nas urocza Norweżka Lisa, która, jak się potem okazało, w ogóle nie jechała w tamtą stronę, zaraz miała skręcać do domu, ale chciała zrobić coś miłego XD
Zapytani o to, jak długo zostajemy w Norge, opowiedzieliśmy jej o naszym problemie z dostaniem się na lotnisko. Samolot mieliśmy o 8 rano, ale nie istniało ani jedno dogodne połączenie w niedzielę rano, więc planowaliśmy dostać się tam stopem lub ostatnim pociągiem (o 23) i poczekać do rana PRZED LOTNISKIEM, bo było zamykane na noc. Okazało się, że Lisa pracowała kiedyś na stacji benzynowej 3 km od lotniska i zna osobę, która pozwoli nam tam spędzić noc! Tym niesamowitym zbiegiem okoliczności mogła uratować nas przed odmrożeniem...jednak wyszło trochę inaczej. Ale po kolei.

Po zobaczeniu domu Edvarda Muncha mieliśmy wyruszać dalej, do Horten. Stojąc na przystanku i trzęsąc się z zimna, z wiadrem wody w butach i niemal ze łzami w oczach, wzbudziłam litość w Morderczym Przewodniku.

-Chcesz wracać?
-Tak...ale chyba się już przejaśnia.
-No to musisz podjąć męską decyzję!
-...
-?
-Podjęłam męską decyzję! WRACAMY!

standardowa skrzynka na listy w Åsgårdstrand

Po wyschnięciu obejrzeliśmy film z Anitą i Vegardem (odkąd usłyszałam soundtrack z Pacific Rim, bardzo chciałam go obejrzeć-ale chyba trzeba było pozostać przy samej ścieżce dźwiękowej. jeśli nie widzieliście, nic straconego!). I jedliśmy placki z bananem, jabłkiem i borówkami.......<3

Szkoda nam było opuszczać ich przytulny kąt, ale pora było ruszać w drogę. Udało nam się złapać stopa dokładnie na stację, o której mówiła Lisa! Do 24 siedzieliśmy w maku, a potem go zamknęli i poszliśmy na stację, gdzie mogliśmy spędzić całą noc...stojąc. 
No to postaliśmy 10 minut i pomyśleliśmy, że nie jest tak tragicznie zimno i pójdziemy na to lotnisko, na pewno mają tam jakieś miejsce do czekania, gdy główny budynek jest zamknięty...

NIE MIELI.

Wtedy prawie się poddałam. Oddałabym wszystko za parę rękawiczek, koc, kawałek osłoniętej przestrzeni. Jedynym miejscem, w którym nie wiało była budka z wózkami na bagaże. Siedziałam w tym wózku i wyjadałam środek z chleba, zagryzając go pasztetem i patrząc na zegarek co 10 minut, a później już co godzinę, bo nie czułam własnych palców. Ta noc mogła śmiało aspirować do najgorszych w moim życiu. O 4 otworzyli lotnisko, a ja czułam, jakbym spędziła przed nim wieczność.


Ale udało się, wróciliśmy cali i zdrowi, przywieźliśmy tonę norweskiej czekolady i masę wspomnień (o czym świadczy ów post, który powoli zamienia się w powieść)!

Aha, jeszcze jeden achievement, z którego jesteśmy bardzo dumni-na całą podróż do kraju, gdzie chleb kosztuje 15zł wydaliśmy...500zł. Razem. Wliczając w to bilety, opłatę za bagaż, jedzenie i prezenty. Większość jedzenia zabraliśmy z Polski, w drodze powrotnej zrezygnowaliśmy z dużego bagażu, mieliśmy tylko małe podręczne, a plecak MP schował do kostki. Ani razu nie musieliśmy korzystać z komunikacji miejskiej dzięki uprzejmości kierowców, nie wydaliśmy ani grosza na zakwaterowanie! To była dokładnie taka podróż, jaka mi się od dawna marzyła. Chciałam, żeby ktoś wdrożył mnie w temat autostopu i couchsurfingu, chciałam chodzić po 30 km dziennie pomimo niesamowitego bólu w nogach, a Sławek na dodatek zwiedził już wcześniej te tereny i zaplanował wiele wycieczek. Dlatego polecamy taką wyprawę wszystkim, którzy pragną czegoś nowego i niesamowitego!

Co ciekawe, zaskakująco wiele osób przed wyjazdem pytało mnie, czy Pavulon "nie ma nic przeciwko", a wręcz czy "pozwala" mi tam jechać z moim przyjacielem-historykiem i archeologiem, który doskonale znał te tereny i między innymi właśnie dlatego z nim jechałam; z którym znamy się już jakieś 6 lat XD

-Ej Pavulon, Ty chyba jesteś jakiś dziwny, bo mnie wszyscy pytają, czy mi pozwalasz.
-Pewnie jestem. Jakbym Ci nie pozwolił, to i tak byś pojechała :)


Jeżeli dotrwaliście do końca, to zostawcie jakiś komentarz ;)

Dużo nowych dżemów już porysowanych, więc czekajcie cierpliwie, a na pewno się pojawią!

wtorek, 4 sierpnia 2015

Wycieczki, wakacje, właśnie.


Moja logika jest następująca: Zrób rysunki na bloga i dodaj posta dwa tygodnie później... Jakoś ostatnimi czasy nie chce mi się włączać komputera.

Chodakowska zawsze w porę ;)

Chodzimy sobie ostatnio na takie wycieczki po okolicznych lasach, jeziorach i miejscowościach, a to wszystko z inicjatywy Sławka, który jest Panem Magistrem Archeologiem i organizuje nam takie wypady :)

Poniżej Stachu, który w przypływie ambicji postanowił wspiąć się na wyższy poziom starego młyna w Łęczu (nie można było tam wejść żadnymi schodami od środka). Tak, udało mu się! ;D



Generalnie wakacje, więc się opierdzielam i mało piszę (hm, to jakaś nowość?). Nie mam czasu, bo umieram z gorąca i przeprowadzam się do piwnicy.


poniedziałek, 22 czerwca 2015

Pora deszczowa


W Gdańsku od kilku dni trwa pora deszczowa, musiałam zatem uzbroić się w cierpliwość, coś do czytania i hektolitry herbaty. Na szczęście z tych trzech mogę narzekać jedynie na swój brak cierpliwości, bo w pogotowiu są biblioteki i Pavulon, który dostarcza dodatkowe porcje herbaty, gdy moja wewnętrzna leniwa buła buntuje się i nie chce wyjść już nie tylko na zewnątrz, ale nawet spod koca.

No i wreszcie mu się udało, niech to będzie jego życiowy sukces, namówił mnie do zagrania w GRĘ (po raz pierwszy chyba od roku). Napierdzielam w Cywilizację całymi dniami, poza momentami, kiedy mam jakiegoś ucznia, a jako że wakacje zbliżają się wielkimi krokami, to mam ich coraz mniej.
Więc teraz nie może się chłop uczyć do egzaminów, bo przecież jego tura.

Co do herbat - zabawne jest to, że poza pięcioma milionami rzeczy łączy nas dodatkowo ciekawa przypadłość - syndrom herbaciarza. Tak, wiem, to się nazywa uzależnienie, ale piję dużo wody, nie martwcie się o magnez w moim organizmie. Właśnie, pijcie dużo wody, zwłaszcza w upalne letnie dni (czyli nie teraz.)! Tu macie o tym fajny artykuł:
http://www.lekinacodzien.pl/2013/09/21/nadmiar-wody-w-organizmie-jak-sobie-z-nim-radzic/
Włączył mi się Troskliwy Meg.

Nasza kolekcja herbat wzbogaca się średnio raz na miesiąc, a mieszkanie powoli zamienia się w herbaciarnię. Propozycja podania napoju pada zanim jeszcze gość zdąży zdjąć odzież wierzchnią, a konwersacja wygląda zazwyczaj tak:

- Napijesz się czegoś?
- Jasne, herbaty.
- A jakiej?
- A jaką masz?
- Hmm...

W tym momencie następowało kilkuminutowe wyliczanie asortymentu, postanowiliśmy zatem stworzyć herbaciane menu. Obecnie ma już dwie strony :D



Wow, wow, nie macie kawy?
Tak, nie mamy kawy! Pavulon nie cierpi kawy, a ja piję ją tylko z dużą ilością mleka, syropu waniliowego i bitej śmietany raz na jakiś czas w jakiejś kawiarni. Nie za często, bo laktoza (Chociaż odkryłam, że mogę jeść większość przetworzonych mlecznych produktów - niestety odpada żółty ser - w związku z tym także i pizza ;( - oraz czekolada. Ale i tak ją jem czasem, chociaż potem umieram w męczarniach).

A Wy co byście wybrali, gdybyście przypadkiem byli w Gdańsku i wpadli do nas na herbatę? (Możecie to potraktować jako zaproszenie, ale spieszcie się, bo w wakacje nas tu nie będzie! ;)) Udzielajcie się w komentarzaaaach :)

środa, 22 kwietnia 2015

Niebanalne słowne kwiatki


Wiecie co? Chyba wolę takiego kwiatka od stu banalnych róż czerwonych, zdychających w wazoniku z wodą w zastraszającym tempie, tak że na trzeci dzień aż żal patrzeć.

Ja mam dużo pracy, moja nielegalna firma korepetytorska rozrasta się coraz bardziej! ;) Kiedyś założę taką prawdziwą, ale nie będę tak zdzierać z ludzi jak szkoły językowe.

Pavulon jest chory, prześlijcie mu trochę pozytywnej energii!!!

P.S. W odcinku gościnnie wystąpił Seba, Mistrz Sucharów i Gier Słownych. Jego teksty powinno się zapisywać, ale nikomu się nie chce, bo ciągle nimi rzuca i byłoby tego za dużo.

piątek, 13 marca 2015

Wampirek Ortodontyczny

W środę założyli mi aparat i muszę nosić dodatkowo takie gumki...Mama nazywa mnie Wampirkiem.


Nie no, tak nie wyglądam. Tak naprawdę wyglądam tak:


Generalnie nie polecam zakładania aparatu, jeśli następnego dnia idziesz do pracy. Ja wczoraj wytrzymałam dwie godziny i musiałam wrócić do domu, przysparzając kłopotu mojej pani manager...

Ale! Będę może pracować gdzie indziej! Wszystko się zaczęło rozkręcać, jak wrzuciłam na luz i przestałam się przejmować, że nic nie znajdę. Dziś miałam mieć rozmowę w szkole językowej, ale na stronie był ich stary adres i pojechałam w złe miejsce...Pani mnie bardzo przepraszała i spotkanie przełożono na przyszły tydzień XD

A teraz ćpam Apap, mam ochotę zrywać tynk ze ścian, zwinąć się w kłębek i płakać. Przed zerwaniem tego żelastwa powstrzymuje mnie myśl, że za tydzień ponoć ma nie być tak strasznie...wie ktoś coś na ten temat?

Póki co jestem na etapie jedzenia kaszy mannej, budyniu, kiślu (kisielu?), rozpaćkanej owsianki bez dodatków, koktajli i generalnie zmiksowanych wersji wszystkiego. Kochany Paweu mi gotuje i na wpół śniący idzie nad ranem po tabletki. A! I znalazłam w Biedronce mleko bez laktozy!!! Choć o dziwo, przyzwyczaiłam się do owsianki na wodzie. Teraz czekam na powrót żurawiny i orzechów. Trochę sobie pewnie poczekam...

Dziwne uczucie, mieć na zębach takie druty...

Pierwsza reakcja Mamy: "...to jak Ty się będziesz całować...?"

Cóż, na razie to z nikim się nie całuję, bo leżę i zwijam się w kulkę.


Dziś jest Pomorska Noc Matematyki, a jutro Dzień Liczby Pi i Koło Matematyków ma duużo roboty. Paweu ma wykład o szacowaniu niemieckich czołgów, więc całą noc kleiliśmy małe czołgi-rekwizyty. Może będę uroczą asystentką robiącą za maszynę losującą! :D

Na koniec przedstawiam Wam osateczną (mam nadzieję) wersję okładki do Opowieści z Północy! Dam znać, jeśli wyjdzie w nakładzie większym niż biblioteczno-uczelniany...bardzo ciekawe są te opowieści! I są tam moje ilustracje, jaram się!!!



Dobranoc!