czwartek, 17 września 2015

Wikingi atakują - relacja z Norwegii



Jeśli po treningu nie masz już zakwasów, Ewa Chodakowska już nie sprawia, że zwijasz się z jękiem po podłodze, a wycieczki po Wysoczyźnie Elbląskiej dostarczają niedostateczną ilość wrażeń, polecam pięciodniową wyprawę do Norwegii ze Sławkiem (w dalszej części tego posta będziemy go nazywać Morderczym Przewodnikiem). Myślę, że długo będziemy wspominać noc spędzoną przed budynkiem lotniska, kiedy to odmarzały nam palce i szukaliśmy schronienia w budce na wózki bagażowe. Ale po kolei.

Dzień pierwszy.

TataTaxi zawiozła nas na lotnisko w Gdańsku. Od tego momentu byliśmy już zdani tylko na siebie. Uzbrojeni w glany (niestety tylko w przypadku Sław...Morderczego Przewodnika), konserwy, paprykarz szczeciński, zupki chińskie, barszcz Winiary (nie mylić z barszczem Sosnowskiego) i tego typu ekwipunek tropiciela, wyruszyliśmy na podbój Norwegii...która powitała nas niezbyt piękną pogodą. Wspominałam już, że Morderczy Przewodnik roztropnie założył glany? No więc ja glanów nie wzięłam. Wzięłam za to oddychające adidasy do biegania. Skończyło się to wiadrem wody w butach po nieopatrznym wkroczeniu do kałuży jeszcze obok samolotu. Powinnam była przeziębić się jakieś osiem razy, ale w tym względzie los był dla mnie łaskawy.

Jako że nasz budżet był bardzo ograniczony, z założenia mieliśmy poruszać się autostopem. No, ewentualnie pieszo. Ku mojemu zdziwieniu, Norwegowie bardzo niechętnie zabierają autostopowiczów, nawet w srogiej ulewie. Zatem 5 kilometrów z lotniska do Sandefjordu pokonaliśmy na piechotę. Pod koniec drogi zlitował się nad nami jakiś Szwed. To nic, że wiózł materac, który zajmował mu całe tylne siedzenie. Jakoś się tam pod nim zmieściłam.


standardowa norweska ulica

Dotarliśmy w końcu do naszego Hosta (znajdowaliśmy nocleg poprzez CouchSurfing)-jedyną osobą, która zgodziła się nas w tym czasie przenocować był pewien Nowozelandczyk imieniem Ruben. Okazało się, że nie wynajmuje ludziom miejsca na kanapie, ale...cały domek nad garażem. Spędziliśmy więc dwie noce w norweskim hotelu za darmo. Swoją drogą-nie wiem czy to zasługa mentalności couchsurferów, czy mieszkańców krajów skandynawskich (a może obu naraz), ale po prostu dostaliśmy klucze i od pierwszego spotkania nie widzieliśmy już naszego Hosta ani razu. Wyprowadzając się zostawiliśmy klucze, pozdrowienia i butelkę polskiego miodowego piwa, po czym opuściliśmy lokal, nie zamykając nawet drzwi.


miłe zaskoczenie - polski Ludwik w norweskiej chatce

Po szybkim ogarnięciu się wyruszyliśmy do centrum Sandefjordu, oglądać fiordy. Tutaj pojawiło się pierwsze (i chyba jedyne) rozczarowanie - nie widziałam wielkich fiordów! Nie zrobiłam zdjęcia wielkiego fiordu!!!
To nic, że miałam piątkę z geografii Skandynawii. Spodziewałam się wielkiego fiordu na południu Norwegii.
No ale mam zdjęcia małego fiordu :)




Wikingi zdobywały górskie szczyty

Wracając zaszliśmy do marketu po chleb i mleko. Wszystkie niezbędne rzeczy przywieźliśmy ze sobą, inaczej pewnie umarlibyśmy z głodu. Norwegia to chyba najdroższy kraj na świecie (oświeć mnie, Morderczy Przewodniku, jeśli jest inaczej). Karton mleka za 10zł, a chleb za 15. Udało nam się znaleźć jakiś za 8 koron, czyli ok. 4zł, z czego bardzo się cieszyliśmy.

Po szybkim obiedzie wypiłam kawę, po czym...zasnęłam jak kamień. A muszę nadmienić, że należę do osób, które absolutnie nie potrafią spać w dzień, choćby nie wiem jak były zmęczone. A jednak, 32 bezsenne godziny (zaśnij przed samolotem o 6 rano, haha) i wyprawa z MP zrobiły swoje. Czy spałam już do rana? A skąd! O 16 wyruszyliśmy w stronę wybrzeży Osterøy. Tam znaleźliśmy niesamowicie piękną plażę z kamieniami, po których rzekomo skakałam jak łania ;P

Zdjęcia nie oddają ich zajebistości:








Nauczyłam się też jeść dziką różę. Smakuje jak słodki, dość kłopotliwy w konsumpcji pomidor. Po 4 godzinach marszu doczołgaliśmy się do domu. Wiecie, jak po takiej przeprawie cudownie smakuje biały chleb z pasztetem i pomidorem (prawdziwy pomidor za 5zł) przy akompaniamencie błyskawicznego barszczu i herbaty z torebki?

Dzień drugi

Z braku innych owoców w owsiance nauczyłam się jeść rodzynki, których nie cierpiałam. Wyruszyliśmy na wycieczkę do Tønsberga, początkowo rozważaliśmy przejście na piechotę, gdybyśmy nikogo nie złapali w ciągu godziny. Całe szczęście, że złapaliśmy w ciągu pięciu minut, bo 20 km w jedną stronę to jednak trochę dużo. Tym razem zaliczyliśmy achievement "złap stopa w pięć minut", a naszym kierowcą był Norweg, który dwa dni wcześniej został ojcem i jechał odebrać swą żonę ze szpitala :))

Widzieliśmy ruiny zamku i szabrowaliśmy dzikie róże z pobliskich skwerów. W drodze powrotnej zaliczyliśmy kolejny achievement - "złap stopa w trzy minuty". W ten sposób jechaliśmy do domu z Nadirem z Kurdystanu (nie umiał zbyt dobrze po angielsku więc cały czas musiałam z nim rozmawiać moim norweskim duńskim - czyli duńskim z norweskim akcentem. ale rozumiał, więc chyba nie było aż tak źle).

W drugiej części dnia Morderczy Przewodnik ujawnił swoje prawdziwe oblicze i zabrał mnie na pięciogodzinny marsz. I chociaż ledwo doszłam do domu, to warto było znaleźć się na cudownych nadmorskich skałach o zachodzie słońca (a potem szybko do domu, bo ciemno!). Po drodze znaleźliśmy mnóstwo jeżyn, które nie dały nam zginąć!







Las może i nie, ale lotnisko już nie jest tak łaskawe...


Dzień trzeci

"Odpoczynkowy", bo tego dnia przeszliśmy tylko z 20 km. Z pełnym ekwipunkiem wyruszyliśmy łapać stopa. Tu łapaliśmy najdłużej, bo nikt nas nie wziął przez DWADZIEŚCIA MINUT!

-No jado i sie z nas śmiejo!

W końcu jakiś wesoły Norweg podwiózł nas do miejscowości pomiędzy Sandefjordem a Tønsbegiem, przy okazji fundując nam masaż pleców (tak potężne miał basy w samochodzie). Wysadził nas na przystanku autobusowym:

-Ja łapię, a Ty sprawdź kiedy jest w razie czego autobus.
-Autobus za pięć minut albo za godzinę i pięć minut.
-Ehh, no dobra, dajemy sobie godzinę.

Za pięć minut podjechał autobus, więc opuściłam kartkę z nazwą miejscowości...ale autobus stoi i stoi. Nagle wysiada z niego kierowca, już się boję, że zaraz nas pogoni albo zapłacimy jakiś mandat, a tymczasem (po norwesko-angielsku) wywiązał się taki oto dialog:

-Jedziecie do Tønsberga?
-Tak, ale nie mamy pieniędzy.
-Dobra, wsiadajcie.

Tym sposobem ZŁAPALIŚMY AUTOBUS NA STOPA, co uznajemy za najzacniejszy achievement tej wyprawy.

Dotarliśmy wreszcie do naszych Hostów, przeuroczej Anity (Polki) i jej na wskroś norweskiego chłopaka Vegarda (mało się odzywa i słucha black metalu). Anita musiała wyjść na kilka godzin, a my nie wiedzieliśmy za bardzo co robić, a było już za późno na większy spacer. Dopiero kiedy poszłam się kąpać, Vegard i Sławek odnaleźli wspólny język i zatonęli w historyczno-politycznej dyspucie, przy akompaniamencie muzyki rodem z Helheimu. Postanowiłam zatem skorzystać z okazji i wziąć dłuższą kąpiel ;P

Dzień czwarty

Ostatniego dnia pogoda zrobiła sobie z nas żarty, więc nie zobaczyliśmy wszystkich zaplanowanych atrakcji. Łapiemy stopa w deszczu. Morderczy Przewodnik sprawdza autobusy do Åsgårdstrandu (jakieś 15 km drogi), podczas gdy ja stoję z karteczką.

-Autobus za siedem minut, albo za godzinę i siedem minut.
-Mhm.
-Jedziemy tym za siedem minut czy dajemy sobie godzinę?
-Za siedem minut to my już będziemy w samochodzie!

I rzeczywiście, zabrała nas urocza Norweżka Lisa, która, jak się potem okazało, w ogóle nie jechała w tamtą stronę, zaraz miała skręcać do domu, ale chciała zrobić coś miłego XD
Zapytani o to, jak długo zostajemy w Norge, opowiedzieliśmy jej o naszym problemie z dostaniem się na lotnisko. Samolot mieliśmy o 8 rano, ale nie istniało ani jedno dogodne połączenie w niedzielę rano, więc planowaliśmy dostać się tam stopem lub ostatnim pociągiem (o 23) i poczekać do rana PRZED LOTNISKIEM, bo było zamykane na noc. Okazało się, że Lisa pracowała kiedyś na stacji benzynowej 3 km od lotniska i zna osobę, która pozwoli nam tam spędzić noc! Tym niesamowitym zbiegiem okoliczności mogła uratować nas przed odmrożeniem...jednak wyszło trochę inaczej. Ale po kolei.

Po zobaczeniu domu Edvarda Muncha mieliśmy wyruszać dalej, do Horten. Stojąc na przystanku i trzęsąc się z zimna, z wiadrem wody w butach i niemal ze łzami w oczach, wzbudziłam litość w Morderczym Przewodniku.

-Chcesz wracać?
-Tak...ale chyba się już przejaśnia.
-No to musisz podjąć męską decyzję!
-...
-?
-Podjęłam męską decyzję! WRACAMY!

standardowa skrzynka na listy w Åsgårdstrand

Po wyschnięciu obejrzeliśmy film z Anitą i Vegardem (odkąd usłyszałam soundtrack z Pacific Rim, bardzo chciałam go obejrzeć-ale chyba trzeba było pozostać przy samej ścieżce dźwiękowej. jeśli nie widzieliście, nic straconego!). I jedliśmy placki z bananem, jabłkiem i borówkami.......<3

Szkoda nam było opuszczać ich przytulny kąt, ale pora było ruszać w drogę. Udało nam się złapać stopa dokładnie na stację, o której mówiła Lisa! Do 24 siedzieliśmy w maku, a potem go zamknęli i poszliśmy na stację, gdzie mogliśmy spędzić całą noc...stojąc. 
No to postaliśmy 10 minut i pomyśleliśmy, że nie jest tak tragicznie zimno i pójdziemy na to lotnisko, na pewno mają tam jakieś miejsce do czekania, gdy główny budynek jest zamknięty...

NIE MIELI.

Wtedy prawie się poddałam. Oddałabym wszystko za parę rękawiczek, koc, kawałek osłoniętej przestrzeni. Jedynym miejscem, w którym nie wiało była budka z wózkami na bagaże. Siedziałam w tym wózku i wyjadałam środek z chleba, zagryzając go pasztetem i patrząc na zegarek co 10 minut, a później już co godzinę, bo nie czułam własnych palców. Ta noc mogła śmiało aspirować do najgorszych w moim życiu. O 4 otworzyli lotnisko, a ja czułam, jakbym spędziła przed nim wieczność.


Ale udało się, wróciliśmy cali i zdrowi, przywieźliśmy tonę norweskiej czekolady i masę wspomnień (o czym świadczy ów post, który powoli zamienia się w powieść)!

Aha, jeszcze jeden achievement, z którego jesteśmy bardzo dumni-na całą podróż do kraju, gdzie chleb kosztuje 15zł wydaliśmy...500zł. Razem. Wliczając w to bilety, opłatę za bagaż, jedzenie i prezenty. Większość jedzenia zabraliśmy z Polski, w drodze powrotnej zrezygnowaliśmy z dużego bagażu, mieliśmy tylko małe podręczne, a plecak MP schował do kostki. Ani razu nie musieliśmy korzystać z komunikacji miejskiej dzięki uprzejmości kierowców, nie wydaliśmy ani grosza na zakwaterowanie! To była dokładnie taka podróż, jaka mi się od dawna marzyła. Chciałam, żeby ktoś wdrożył mnie w temat autostopu i couchsurfingu, chciałam chodzić po 30 km dziennie pomimo niesamowitego bólu w nogach, a Sławek na dodatek zwiedził już wcześniej te tereny i zaplanował wiele wycieczek. Dlatego polecamy taką wyprawę wszystkim, którzy pragną czegoś nowego i niesamowitego!

Co ciekawe, zaskakująco wiele osób przed wyjazdem pytało mnie, czy Pavulon "nie ma nic przeciwko", a wręcz czy "pozwala" mi tam jechać z moim przyjacielem-historykiem i archeologiem, który doskonale znał te tereny i między innymi właśnie dlatego z nim jechałam; z którym znamy się już jakieś 6 lat XD

-Ej Pavulon, Ty chyba jesteś jakiś dziwny, bo mnie wszyscy pytają, czy mi pozwalasz.
-Pewnie jestem. Jakbym Ci nie pozwolił, to i tak byś pojechała :)


Jeżeli dotrwaliście do końca, to zostawcie jakiś komentarz ;)

Dużo nowych dżemów już porysowanych, więc czekajcie cierpliwie, a na pewno się pojawią!

7 komentarzy:

  1. Yaay, jaki genialny, fascynujący, absolutnie ciekawy i pięknie napisany post! Jestem pod wrażeniem i zastanawiam się czy moje nogi dałyby radę w takich warunkach i pogodzie... chyba nie, tym większy szacunek.
    Jestem zakochana w zdjęciach nadmorskich skał o zachodzie słońca <3

    Ale wiesz, publikuj częściej, bo takie przerwy, to już lekka przesada ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, dziękuję!
      I wiem, wiem, że piszę zbyt rzadko, ale jakoś nie umiem się zdyscyplinować...pewnie dlatego prawie nikt tu nie wchodzi ;P

      Usuń
    2. Jak nie ma postów, to nikt nie wchodzi... Ale jak są... :D

      Usuń
  2. Przeczytałam wszystko!

    Super relacja, czytając czułam się jakbym tam była. Nawet zimno mi się zrobiło w ten gorący dzień ;) Autostop i couchsurfing to raczej nie moja bajka, ale cieszy mnie, że spełniłaś swoje marzenie :)

    Skrzynka pocztowa miażdży system.

    OdpowiedzUsuń
  3. Norwegia jest przepiękna, fiordy (mimo, że małe ;)) to Ci z ręki jadły :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Zazdroszczę wycieczki! A te wikingi ze zdjęcia podobne są do mojego chłopaka z czasów licealnych...

    OdpowiedzUsuń
  5. super opisane ; ) poza wiadrami wody w butach, jest czego pozazdrościć : p

    OdpowiedzUsuń